sobota, 8 listopada 2014

O prawie Murphy'ego

Są takie dni, gdy w pewnym momencie człowiek ma ochotę zakopać się w czarnym kątku i poczekać, aż przyjdzie jutro. Gdy taki dzień wypadnie w deszczowy, listopadowy piątek, jest jeszcze gorzej. A gdy dołączy do tego jeszcze tuzin spraw do załatwienia, zapominalstwo oraz pewien cudowny szwedzki samochód, sytuacja komplikuje się niczym życie seksualne pandy.




Prawo jazdy mam od 9 lat, ale jeździć zaczęłam w te wakacje. Jestem kierowczynią 18-letniego volviaczka, do którego mam ogromny sentyment, nie tylko dlatego, że nasze urodziny wypadają w tym samym dniu. Volviak jest bardzo przestronny i wygodny, podobno bezpieczny; a do tego mój mąż obił mu jakiś czas temu na parkingu podziemnym zderzak, więc również zaznajomiony z życiem i jego trudami i dzięki pęknięciu zderzaka niedoskonały, co obniża mój poziom lęku o to, że mogłabym zrobić mu (autku, nie mężowi) jakąś straszną krzywdę.

Autko ma też pewne wady - jest to kombi, więc trudniejsze do zmieszczenia przy parkowaniu i manewrach,  jest mało zrywny, więc różne manewry przychodzą mu z większym trudem i zajmują więcej czasu, trzeba włożyć sporo siły przy zmianie biegów (co nastręcza trudności komuś, kto jak ja - jest mańkutem), ale przede wszystkim, sporo pali.

Wszystko to sprawia, że nie korzystam z niego na co dzień - a tylko wtedy, gdy jest taka konieczność. Za taką konieczność uważam:


  • przewiezienie czegoś ciężkiego, 
  • zakupy, 
  • konieczność sprawnego przemieszczenia się między kilkoma punktami,
  • szybkie dostanie się do domu do psa.

Wczoraj miałam do  czynienia z wymogami trzecim i czwartym - mąż był na konferencji i nie mógł podjechać do psiaka w ciągu dnia, wobec czego spadło to na mnie.

Spacer był bardzo udany - Nordiś zachowuje się coraz lepiej, jest względnie posłuszny, wielką radość sprawiają mu spotkania z innymi psiakami oraz obwąchiwanie trawników, których w naszej okolicy nie brakuje.



Gdy spadł deszcz, piesek przyjął go z godnością, choć miał chyba niewielką nadzieję, że wezmę go na ręce.

Na spacerze dowiedzieliśmy się od miłych mieszkańców osiedla, że gdzieś w naszej okolicy mieszka weimarek, mam nadzieję, że będzie nam dane go kiedyś spotkać.

Po spacerze musiałam wyjść pozałatwiać sprawy na mieście (skąpanym w deszczu, czytaj: jeszcze bardziej nieprzejezdnym niż zwykle). Następnie jechałam na wieczorne, dość ważne spotkanie, w drodze na które źle poszło wszystko, co tylko mogło.

W przeciągu półtorej godziny spotkało mnie więc:



  • szukanie miejsca do zaparkowania w okolicach Belwederskiej i Dolnej w piątkowy wieczór (hahahahahha),
  • wracanie się do domu po niezbędną na spotkanie (na Natolinie) teczkę,
  • zmiana ruchu na osiedlu, i kluczenie 15 minut dłużej niż trzeba,
  • trzykrotne zgaśnięcie auta podczas parkowania (gdy już wreszcie wyjechałam z osiedla i dojechałam na miejsce), w wyniku czego powstał korek na parkingu a ja czułam że głowa mi się zapala od nienawistnych spojrzeń pozostałych kierowców za mną,
  • połamanie kluczyka podczas nerwowego odpalania wozu,
  • nerwowe (choć prawidłowe) zaparkowanie w odległym miejscu,
  • zostawienie telefonu (obudowa w kolorze białym) na fotelu pasażera (w kolorze czarnym)
  • w efekcie - przyjście dokładnie w chwili, gdy miało rozpocząć się spotkanie,
  • a także niemożność wrócenia się po telefon, modlitwy o to by nikt się nie połasił na moją nieszpanerską, a do tego pękniętą na wyświetlaczu, komórkę, i nie zbił mi szyby w samochodzie,
  • przeprosiny i wyrzuty sumienia, że ktoś musi na mnie czekać,
  • kłopoty techniczne w sekretariacie (najpierw niekompatybilne wersje worda, a na koniec odmowa współpracy ze strony drukarki w dość nieodpowiednim momencie).



Gdy było już po spotkaniu, wsiadłam do auta (otworzonego połamanym kluczykiem) by wrócić do domu, włożyłam kluczyk do stacyjki, przekręciłam go, i ... nic, poza podświetleniem się wszystkich kontrolek, się nie zadziało. Samochód nie zapalił.

A mąż, bardziej biegły w kwestiach samochodowych, nie odebrał telefonu.
Za pierwszym razem. Ani za drugim.

Przy dziesiątym nieodebranym telefonie byłam na granicy płaczu z bezsilności. 

Przy dwunastym wysiadłam z auta i zaczęłam siłować się z zamkiem, który tym razem nie chciał się zamknąć. 

Gdy ruszyłam w stronę przystanku autobusowego, ubrana w sweter (po co mi płaszcz jak JEŻDŻĘ SAMOCHODEM a jest 13 stopni), moja druga połowa oddzwoniła. Po ustaleniu, że mam czekać w aucie aż przyjedzie drugim, z zapasowym kluczykiem, wsiadłam do środka i włączyłam w komórce internet (OCZYWIŚCIE, dwa dni wcześniej skończył mi się ten szybki i został tylko ten DLA CIERPLIWYCH <czyli generalnie nie ten adres>).

z forum dla mojego modelu volvo

Swoją drogą, czy to nie wspaniałe? Taka szczwana ta moja osiemnasteczka! Ostatecznie więc przywiezienie drugiego kluczyka załatwiło sprawę, ale załatwiło ją również PRAWIDŁOWE naprawienie mojego złamanego (dzięki Ci mężu). 

Mój dzień uratował dopiero wieczorny spacer z Nordisiem i słuchawkami na uszach. Nordiś spotkał trzy psiaki, zrobił siku, i bardzo cieszył się spotykając przyjaźnie nastawione osoby (paląca pani pod kawiarnią, palący pan pod restauracją). 

Nikomu chyba nie sprawia tyle radości zakaz palenia w środku, co mojemu psiakowi. 

Dziś od rana deszcz, potworny ból głowy, oraz psie przedszkole. 
Ale o tym jutro. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz